wtorek, 27 lutego 2018

To nie marzenia, tylko plan :)

Wszystko jest możliwe. Niektóre rzeczy są możliwe jednak... nieco później. A ja wciąż na nowo uczę się z tym godzić.
Od wielu miesięcy moimi nieodłącznymi towarzyszami stały się: wałek, mata, piłeczka do masażu i małe hantelki. W pracy i w domu krzesło ustąpiło miejsca dużej piłce, na której siedzę, a przy okazji też ćwiczę. W treningowym planie tygodnia MUSI znaleźć się miejsce na rozciąganie, wzmacnianie, stabilizację... Wszystko po to, by móc cieszyć się aktywnością bez dokuczliwej kontuzji i nie przestawać dążyć do powrotu na biegowe ścieżki.
mój "sprzęt rehabilitacyjny" :)

Niedawno udało mi się przebiec pierwszą, spokojną, treningową "dyszkę". Tempo nadal nie było imponujące, jednak przebiegłam ją bez przerw, przechodzenia do marszu i co najważniejsze - bez bólu. Poczułam tak ogromny przypływ motywacji i energii, że już następnego dnia miałam ochotę wyruszyć na kolejne truchtanie. To uczucie, że mogę wszystko, emocje podobne do tych, jakie przeżywa się po przebiegnięciu maratonu, pewność, że granice nie istnieją i wiara w to, że na pewno się uda - to były jedne z najbardziej fantastycznych dni w ostatnim czasie.
na biegowych ścieżkach :)

Otrzeźwienie przyszło kilka dni później, kiedy wyruszyłam w trasę z zamiarem pokonania podobnego dystansu. Niestety - tym razem ból pojawił się już po drugim kilometrze, a na czwartym musiałam wrócić do domu, bo nasilał się i bieganie było już niemożliwe. Można sobie wyobrazić, jak to wpłynęło na mój nastrój: z wielkiej euforii popadłam w ogromne przygnębienie, ogarnęły mnie wątpliwości, a wizja udziału w biegach znowu się oddaliła.
Na dodatek trening rowerowy następnego dnia też nie poszedł jak powinien: nie mogłam utrzymać kadencji na zmianach pozycji, gubiłam rytm, oddech, a moja głowa wyraźnie miała dość. Na szczęście pod koniec "zaskoczyłam" na podjazdowym odcinku, co pozwoliło mi skończyć trening w dobrym nastroju i nie zdołować się doszczętnie.
O bieganiu nie było na razie mowy, ale miałam przecież mnóstwo innych aktywności, poza tym - czekałam na niedzielny trening Walecznej Wilczycy z Adamem Chudzickim... Niestety: dopadła mnie wyjątkowo zjadliwa grypa, atakując nagle, bez ostrzeżenia i zwalając z nóg gorączką, wyjątkowym osłabieniem i niemocą... Nie było mowy o wstaniu z łóżka. Trening z Wilczycami przeszedł koło nosa, podobnie spotkanie z dawno nie widzianym znajomym, który akurat w tym czasie zatrzymał się w okolicy i wiele innych atrakcji...
Wiedziałam, że zatrzymanie tej czarnej serii może nastąpić tylko w mojej głowie. Postanowiłam skupić się na tym, co jest możliwe, zdecydowałam o dalszym rozwoju rowerowych zainteresowań (bo chyba jeszcze nie można tego nazwać pasją, ale fascynacją - może już tak ;)), skoncentrować się na pływackich przygotowaniach do triathlonowej sztafety... Decyzje ułatwił mi - może nieświadomie - Radek Kozal z FTI: kiedy, leżąc w gorączce, napisałam na facebooku, udostępniając informację o jednym z górskich wyścigów MTB - "takie marzenia podczas grypy w łóżku", Radek odpowiedział: "To nie marzenia, tylko plan" :) Stało się dla mnie jasne, że wszystko: udział w zgrupowaniu MTB, w zawodach, wszystko to jest realne i w moim zasięgu. Trzeba po prostu tylko chcieć i działać.
A bieganie? Wierzę, że przyjdzie jeszcze czas i na to. Nie zamierzam rezygnować z podejmowania kolejnych prób, ale też nie chcę się zapędzić w pułapkę pt. "jeśli nie mogę biegać to wszystko inne nie ma sensu". Już raz kiedyś w nią wpadłam - wystarczy :) Mimo konieczności ciągłego uważania na siebie, ćwiczeń z piłką, wzmacniania itp. postanowiłam cieszyć się tym, co jest mi dane. I wciąż wierzę, że wszystko jest możliwe. No, może bieganie nieco później... ;)

piątek, 9 lutego 2018

Pasja, obsesja czy uzależnienie?

Niesamowity, bardzo intensywny tydzień. Na początek spotkanie z Agnieszką na ściance wspinaczkowej - nie wspinałam się od miesięcy, nie widziałyśmy się bardzo dawno, pojawiła się zatem masa emocji: radość ze spotkania, wzruszenie obudzonymi wspomnieniami z naszego wspólnego wyjazdu w skały (Agnieszka, to już będzie dwa lata! Nie wierzę, że czas biegnie tak szybko...), nostalgia... Wspinanie było kiedyś ważną częścią mojego życia. Każdy ma czasem taki moment, że wali mu się świat - ponad siedem lat temu mój zawalił się kompletnie: straciłam dom, bliską mi osobę, bezpieczeństwo... Spędzałam swoje pierwsze tygodnie w wynajmowanej kawalerce, próbując się jakoś poskładać - bezskutecznie. Jedyne, czego nie odpuszczałam, to ścianka i bieganie - obie aktywności były wówczas bardzo "świeże" :) Nadeszły moje urodziny - nowi znajomi z sekcji wspinaczkowej zrobili mi niespodziankę przychodząc z ciastem, piwem i spędzając ze mną cały wieczór. Dali mi ogromną siłę, a wspinanie stało się jak... terapia, lek, nie pozwalało się poddać, załamać, pogrążyć w rozpaczy.
Przeżyłam. Wygrałam. A przy okazji - zdobyłam nowe, wspinaczkowe umiejętności. I choć z czasem wspinanie ustąpiło miejsca bieganiu, nadal z przyjemnością wracam do liny, uprzęży, magnezji, a jak tylko jest okazja pobuszować w skałach... uwielbiam!
na Blok Line - ściance wspinaczkowej w Poznaniu
 Po tak emocjonującym początku tygodnia wcale nie było spokojniej. Zaczęły się treningi Crossfit w Loft Fitness - długo przeze mnie wyczekiwane, zatem zajęcia dostarczyły również wielu emocji i - zmęczenia :) Wszystko zaczęło się od przeczytania książki "Biegacz niezłomny" - od tej pory nabrałam przekonania, że połączenie crossfitu i treningów biegowych to coś stworzonego idealnie dla mnie. Czy miałam rację? Zobaczymy. Za mną dwa pierwsze treningi i apetyt rośnie!

W mój coraz bardziej napięty grafik musiały się zmieścić także rowery z FTI. Tym razem przeżyłam jeden z trudniejszych dla mnie treningów - z każdym kolejnym odcinkiem było coraz gorzej, na sprintach miałam wrażenie, że zemdleję, a na ostatnim podjeździe bolał już chyba każdy mięsień... Uratowała mnie muzyka towarzysząca poszczególnym zadaniom, nawet w domu słuchałam w kółko "Lots to take and lots to give, time to breathe and time to live" - starego przeboju ABBA, w "twardej", metalowej aranżacji.  Ta muzyka dodała mi skrzydeł. Po raz kolejny stało się jasne, że granice nie istnieją - zawsze nadchodzi moment, kiedy przekraczam kolejną i dokonuje się niemożliwe... Ujawnia się siła, której nie byłam wcześniej świadoma. Znowu wygrałam. Endorfiny szalały.

Oczywiście, nie mogłam darować sobie prób biegowych. Środa jest z założenia dniem regeneracji - żadnych treningów, odpoczynek, jedzenie, spanie itp. Lekki mróz i spokojny, rześki wieczór nie pozwoliły jednak wysiedzieć w domu. Wybiegłam z zamiarem spokojnego truchtu... wyszło nieco szybciej :) I znowu bez bólu! Byłam wniebowzięta... "time to breathe and time to live"...

Nadszedł czas spotkania z Przemkiem. Przy herbacie i pysznej (i ogromnej!) szarlotce, zachwycona jego wyglądem (zazwyczaj widzimy się w strojach sportowych, nie marynarce itp.), po wyjątkowo intensywnym dniu w pracy, czułam bliskość, zrozumienie, zaufanie... Jeszcze jeden piękny, wartościowy, cudowny człowiek na mojej drodze :) Pomiędzy mnóstwem innych tematów pojawił się też wątek naszej pasji - biegania, roweru, wiążących się z tym wyjść na treningi, odkładanych na potem innych spraw... reakcji naszych bliskich... Powróciło do mnie pytanie, które na ściance zadała Agnieszka: czy to, co robimy, to jeszcze pasja czy już obsesja? Patrząc chociażby na mijający tydzień myślę - podobnie jak Przemo - że granica jest bardzo cienka, tak nikła, że my sami często nie jesteśmy w stanie jej zauważyć. Sport nas wciąga, uzależnia - chcemy więcej, mocniej, szybciej, bardziej, częściej... I nawet nie chodzi o jakieś wyniki. To organizm po prostu dopomina się o swoją dawkę endorfin. Dla sportu jesteśmy w stanie poświęcić wiele... Mnie jakiś czas temu zatrzymała kontuzja. Zmusiła do zwolnienia, słuchania tego, co mówi mi moje ciało. Bez odpowiedniej dawki aktywności wpadałam we wściekłość, a potem - depresję. Minęły miesiące, zanim nauczyłam się żyć nieco inaczej, bardziej dbać o siebie, doceniać inny, nie-treningowy czas... Miniony tydzień pokazał mi jednak, że bardzo łatwo znów wpaść w coś, co nazwałabym nawet - sportowym obłędem. Jeszcze, jeszcze, jeszcze! Tylko dokąd to mnie zaprowadzi? 

Oczami wyobraźni zobaczyłam siebie na starcie Chojnika, Wielkiej Sowy, Pogoni za Wilkiem, rowerowych Obornik i innych wyścigów... Wspomniałam planowane triathlony, sztafety... Przede mną długi, piękny, intensywny sezon startowy! Muszę mocno uważać, by tego nie stracić... Nie przeforsować organizmu. Upiec czasem ciasto, usiąść z mężem przy kominku, pójść na spacer z psem (bez pulsometru! :)). A czasami - a co tam! - wypić grzane wino przy ognisku albo zjeść michę lodów oglądając serial :). Nie zaniedbywać rehabilitacji. Wszystko po to, by móc cieszyć się startami w zaplanowanych na sezon zawodach. I po to, by sport wciąż był pasją, nie obsesją. "W twoim przypadku mniej znaczy lepiej" - napisał mi kiedyś Artur, gdy zastanawiałam się, jak ułożyć plan swoich treningów. Miał rację :)

czwartek, 1 lutego 2018

Niby zwykły dzień...

Poranek przywitał mnie radosną wiadomością: w czerwcu startuję w sztafecie w Triathlonie Lwa :) Taka niespodzianka, zupełnie nie planowałam tego startu, ale - okazało się, że sąsiad kompletuje drużynę i - jestem :) Lecimy dla totalnej zabawy, już czuję dreszczyk emocji na plecach! :) 
Wieczorem dołączam do treningu grupy biegowej w Adrenalinie. Rozgrzewka, kilka ćwiczeń - i bieg z zadaniami. Decyduję przebiec wyznaczony dystans powoli, cały czas wsłuchując się w sygnały płynące z ciała. Towarzyszy mi Kasia - truchtamy razem, jest mi dobrze, przyjemnie i - bez bólu! Mój umysł i ciało są spokojne, żadnego napięcia, oddycham równo, jest wspaniale! 
Kończymy trening - przebiegłam sześć kilometrów... Kiedyś to byłby dopiero początek rozgrzewki, dziś - mój sukces: sześć kilometrów bez bólu, w komforcie, z zadowoleniem. I nawet nieco szybciej niż planowałam :) Wracam do domu, a w głowie wciąż mi się śpiewa zasłyszana kiedyś piosenka: dziś pasuje idealnie!
I love my life
I am powerful
I am beautiful
I am free
I love my life
I am wonderful
I am magical
I am me

po wspólnym treningu z Adrenalina Fitness Team :) (fot. Adrenalina Fitness)

Zamiast wstępu... na dobry początek :)

Niespełna rok temu moje coraz bardziej "rozkręcone" życie biegowe legło w gruzach. Na początku podnosiłam się jeszcze z chwilowych - tak mi się wydawało - niedyspozycji, by w końcu zejść na dobre z biegowych ścieżek. Można sobie wyobrazić, co to oznacza dla kogoś, kto przez ostatnie kilka lat wszystko podporządkował bieganiu: plany treningowe, zmieniona dieta, sporo dodatkowych aktywności - wszystko po to, by biegać lepiej, więcej, szybciej. Zdobywać kolejne biegowe szczyty. Kiedy nagle zabrakło biegania - wszystko inne straciło sens. Ja, przyzwyczajona do tego, że nie ma rzeczy niemożliwych i że plan zawsze musi zadziałać - musiałam przyjąć do wiadomości, że tym razem nie będzie to takie proste...
...na mecie Chojnik Maraton - już wtedy kontuzja mocno mi dokuczała, po tym starcie musiałam "odstawić" bieganie na dobre... i na długo
Następne pół roku to szukanie przyczyn, rehabilitacja, ból, nadzieje i kolejne rozczarowania. Złościły mnie posty znajomych i zdjęcia z biegów, ograniczyłam kontakty z biegaczami, zamknęłam się w swoim świecie rozgoryczenia, żalu i poczucia krzywdy. 
Jedyną aktywnością, która wówczas była możliwa i nie sprawiała mi bólu było pływanie. Z początku ze łzami w oczach i żalem, że mogłabym w tym czasie biegać - zaczęłam jeździć nad jezioro. Pływając, zapominałam o całym świecie, woda uspokajała rozchwiane emocje, a z czasem zaczęłam czuć się w niej naprawdę świetnie. I - co było dla mnie odkryciem - pływanie też potrafiło zmęczyć! :) 
Pewnego dnia Iza z Adrenalina Fitness zaproponowała mi udział w... sztafecie triathlonowej. Miałam startować w pływaniu. To jej wiara we mnie i niezachwiana pewność, że właśnie ja mam być w zespole sprawiły, że zdecydowałam się wystartować. 
Nie zapomnę tych emocji towarzyszących przygotowaniom, samym zawodom, momentowi startu, wreszcie - mecie i chwili, kiedy na mojej szyi zawisł pierwszy, triathlonowy medal... Znowu poczułam, że mogę wszystko, a niemożliwe nie istnieje. Do tej pory, zwłaszcza w chwilach zwątpienia, wspominam tamten czas i niezmiennie wywołuje on we mnie mnóstwo wzruszeń. 
Greatman Triathlon Trilogy w Kościanie - pierwszy start w sztafecie i pierwsza rywalizacja pływacka :) 
No i zaczęło się :) Nadal nie mogłam biegać, podejmowałam jednak od czasu do czasu małe próby powrotu na biegowe ścieżki - udało się między innymi wystartować w Biegu na Wielką Sowę, który traktuję sentymentalnie, bo był to mój pierwszy bieg w "prawdziwych" górach i od tej pory biegam tam co roku :) Było to możliwe dzięki ogromnemu wsparciu, fachowej pomocy i niezachwianej wierze Rafała, który nigdy nie dał mi do zrozumienia, że mam odpuścić bieganie i do tej pory w odpowiednich momentach zachęca, a w innych hamuje moje biegowe zapędy :) 
Odkryłam też rower. Całkowicie nowy, nieznany dotąd wymiar tego sportu odsłania się przede mną dzięki udziałowi w programie treningowym FTI - długo się wahałam przed podjęciem decyzji o dołączeniu do grupy, ale teraz uważam to za jedno z najbardziej ciekawych i ekscytujących doświadczeń w ostatnim roku. Oczywiście, planuję już starty rowerowe! 
Nie wiem, czy kiedykolwiek uda mi się wrócić do biegania na długich dystansach i czy w ogóle będzie to możliwe. Wierzę mocno, że tak się stanie. Miniony rok wiele mnie nauczył. Spokorniałam. Jestem silniejsza - zarówno fizycznie (inne aktywności i rehabilitacja wzmocniły moje ciało) jak i psychicznie. Chyba też trochę zmądrzałam :) A teraz przygotowuję się do startów - w tym roku czeka mnie pływanie, rower i - mam nadzieję - bieganie :) Przede mną "Pogoń za Wilkiem" - bieg, który lubię ze względu na niepowtarzalną atmosferę, leśny klimat, szacunek do przyrody... i Waleczną Wilczycę! :) No to zaczynamy...

"Bo w tym życiu to nam jakoś życia ciągle mało"

Nie mówcie, że coś w życiu jest niemożliwe. Albo, że się nie da, nie uda, nie można... Ostatnie miesiące pokazują mi, że w ciągu krótkiego c...