piątek, 9 lutego 2018

Pasja, obsesja czy uzależnienie?

Niesamowity, bardzo intensywny tydzień. Na początek spotkanie z Agnieszką na ściance wspinaczkowej - nie wspinałam się od miesięcy, nie widziałyśmy się bardzo dawno, pojawiła się zatem masa emocji: radość ze spotkania, wzruszenie obudzonymi wspomnieniami z naszego wspólnego wyjazdu w skały (Agnieszka, to już będzie dwa lata! Nie wierzę, że czas biegnie tak szybko...), nostalgia... Wspinanie było kiedyś ważną częścią mojego życia. Każdy ma czasem taki moment, że wali mu się świat - ponad siedem lat temu mój zawalił się kompletnie: straciłam dom, bliską mi osobę, bezpieczeństwo... Spędzałam swoje pierwsze tygodnie w wynajmowanej kawalerce, próbując się jakoś poskładać - bezskutecznie. Jedyne, czego nie odpuszczałam, to ścianka i bieganie - obie aktywności były wówczas bardzo "świeże" :) Nadeszły moje urodziny - nowi znajomi z sekcji wspinaczkowej zrobili mi niespodziankę przychodząc z ciastem, piwem i spędzając ze mną cały wieczór. Dali mi ogromną siłę, a wspinanie stało się jak... terapia, lek, nie pozwalało się poddać, załamać, pogrążyć w rozpaczy.
Przeżyłam. Wygrałam. A przy okazji - zdobyłam nowe, wspinaczkowe umiejętności. I choć z czasem wspinanie ustąpiło miejsca bieganiu, nadal z przyjemnością wracam do liny, uprzęży, magnezji, a jak tylko jest okazja pobuszować w skałach... uwielbiam!
na Blok Line - ściance wspinaczkowej w Poznaniu
 Po tak emocjonującym początku tygodnia wcale nie było spokojniej. Zaczęły się treningi Crossfit w Loft Fitness - długo przeze mnie wyczekiwane, zatem zajęcia dostarczyły również wielu emocji i - zmęczenia :) Wszystko zaczęło się od przeczytania książki "Biegacz niezłomny" - od tej pory nabrałam przekonania, że połączenie crossfitu i treningów biegowych to coś stworzonego idealnie dla mnie. Czy miałam rację? Zobaczymy. Za mną dwa pierwsze treningi i apetyt rośnie!

W mój coraz bardziej napięty grafik musiały się zmieścić także rowery z FTI. Tym razem przeżyłam jeden z trudniejszych dla mnie treningów - z każdym kolejnym odcinkiem było coraz gorzej, na sprintach miałam wrażenie, że zemdleję, a na ostatnim podjeździe bolał już chyba każdy mięsień... Uratowała mnie muzyka towarzysząca poszczególnym zadaniom, nawet w domu słuchałam w kółko "Lots to take and lots to give, time to breathe and time to live" - starego przeboju ABBA, w "twardej", metalowej aranżacji.  Ta muzyka dodała mi skrzydeł. Po raz kolejny stało się jasne, że granice nie istnieją - zawsze nadchodzi moment, kiedy przekraczam kolejną i dokonuje się niemożliwe... Ujawnia się siła, której nie byłam wcześniej świadoma. Znowu wygrałam. Endorfiny szalały.

Oczywiście, nie mogłam darować sobie prób biegowych. Środa jest z założenia dniem regeneracji - żadnych treningów, odpoczynek, jedzenie, spanie itp. Lekki mróz i spokojny, rześki wieczór nie pozwoliły jednak wysiedzieć w domu. Wybiegłam z zamiarem spokojnego truchtu... wyszło nieco szybciej :) I znowu bez bólu! Byłam wniebowzięta... "time to breathe and time to live"...

Nadszedł czas spotkania z Przemkiem. Przy herbacie i pysznej (i ogromnej!) szarlotce, zachwycona jego wyglądem (zazwyczaj widzimy się w strojach sportowych, nie marynarce itp.), po wyjątkowo intensywnym dniu w pracy, czułam bliskość, zrozumienie, zaufanie... Jeszcze jeden piękny, wartościowy, cudowny człowiek na mojej drodze :) Pomiędzy mnóstwem innych tematów pojawił się też wątek naszej pasji - biegania, roweru, wiążących się z tym wyjść na treningi, odkładanych na potem innych spraw... reakcji naszych bliskich... Powróciło do mnie pytanie, które na ściance zadała Agnieszka: czy to, co robimy, to jeszcze pasja czy już obsesja? Patrząc chociażby na mijający tydzień myślę - podobnie jak Przemo - że granica jest bardzo cienka, tak nikła, że my sami często nie jesteśmy w stanie jej zauważyć. Sport nas wciąga, uzależnia - chcemy więcej, mocniej, szybciej, bardziej, częściej... I nawet nie chodzi o jakieś wyniki. To organizm po prostu dopomina się o swoją dawkę endorfin. Dla sportu jesteśmy w stanie poświęcić wiele... Mnie jakiś czas temu zatrzymała kontuzja. Zmusiła do zwolnienia, słuchania tego, co mówi mi moje ciało. Bez odpowiedniej dawki aktywności wpadałam we wściekłość, a potem - depresję. Minęły miesiące, zanim nauczyłam się żyć nieco inaczej, bardziej dbać o siebie, doceniać inny, nie-treningowy czas... Miniony tydzień pokazał mi jednak, że bardzo łatwo znów wpaść w coś, co nazwałabym nawet - sportowym obłędem. Jeszcze, jeszcze, jeszcze! Tylko dokąd to mnie zaprowadzi? 

Oczami wyobraźni zobaczyłam siebie na starcie Chojnika, Wielkiej Sowy, Pogoni za Wilkiem, rowerowych Obornik i innych wyścigów... Wspomniałam planowane triathlony, sztafety... Przede mną długi, piękny, intensywny sezon startowy! Muszę mocno uważać, by tego nie stracić... Nie przeforsować organizmu. Upiec czasem ciasto, usiąść z mężem przy kominku, pójść na spacer z psem (bez pulsometru! :)). A czasami - a co tam! - wypić grzane wino przy ognisku albo zjeść michę lodów oglądając serial :). Nie zaniedbywać rehabilitacji. Wszystko po to, by móc cieszyć się startami w zaplanowanych na sezon zawodach. I po to, by sport wciąż był pasją, nie obsesją. "W twoim przypadku mniej znaczy lepiej" - napisał mi kiedyś Artur, gdy zastanawiałam się, jak ułożyć plan swoich treningów. Miał rację :)

2 komentarze:

  1. Marto, nie wiedziałam, że się wspinasz:) Ja nigdy nie byłam na ściance i tylko podziwiam z dołu wspinaczy

    OdpowiedzUsuń
  2. Marta, przepięknie napisane i jakże ważne dla mnie . Pasja czy już obsesja ? Myślę, że kontuzje pozwalają nam to ocenić i być może , to jest w nich najważniejsze. Życzę nam wszystkim , aby zawsze była to pasja. Gratuluję udanego powrotu i do zobaczenia , kiedyś ...może nasze ścieżki się spotkają.

    OdpowiedzUsuń

"Bo w tym życiu to nam jakoś życia ciągle mało"

Nie mówcie, że coś w życiu jest niemożliwe. Albo, że się nie da, nie uda, nie można... Ostatnie miesiące pokazują mi, że w ciągu krótkiego c...