czwartek, 24 maja 2018

"Ogranicza nas tylko wyobraźnia"

Za kilka dni "Elegant na 5", drugi bieg z cyklu Grand Prix Mosiny. W ubiegłym roku o tej porze wróciłam z biegu na Chojnik i "Eleganta" nie byłam już w stanie pobiec... ani innych biegów przez długi czas. Dziś mija rok od tamtych wydarzeń, a ja przygotowuję się do swoich pierwszych biegowych zawodów po długiej przerwie. W nogach czuję moc dużo większą niż rok temu, a kontuzja póki co nie daje znać o sobie - oczywiście dbam o siebie, pilnuję ćwiczeń rozciągających, wsłuchuję się w swoje ciało i staram się wychwycić najmniejsze ostrzeżenia, jakie mi daje. Póki co - działa :)

Po treningu przed Biegiem "Eleganta" - woda JAVA przetestowana, jest rewelacyjna :) 

 Nie mogę nie wspomnieć o biegu, który jest dla mnie wydarzeniem szczególnym - Bieg na Tak, organizowany przez Stowarzyszenie na Tak, działające na rzecz osób z niepełnosprawnościami. Biegniemy tam co roku z Kasią, moją przyjaciółką, dobrym duchem dodającym mi skrzydeł, motywującym do działania i inspirującym do podejmowania najbardziej szalonych wyzwań. Z Kasią przeżyłyśmy razem ponad dwadzieścia lat i nasza przyjaźń wciąż jest żywa, a jej osoba i to, co robi w swoim życiu mimo własnych ograniczeń pokazuje mi zawsze, że limity istnieją tylko w naszej głowie i że jeśli się tylko bardzo chce, wszystko jest możliwe. 
Z Kasią na trasie tegorocznego Biegu na Tak :)
 Bieg z Kasią przypominałam sobie wiele razy podczas wyjazdu na zgrupowanie FTI w Sokolcu. Na ten czas czekałam od dawna, pełna wątpliwości, czy powinnam jechać, czy dam radę, czy to nie za wcześnie itp. Uspokoiły mnie argumenty, że FTI dostosowuje program do każdego uczestnika - zaufałam temu i ruszyłam na swoje pierwsze rowerowe treningi w górach.
Pierwszy dzień zaczął się dość... ciężko. Na początek ćwiczenia techniczne - w ogóle mi nie szły, a kiedy widziałam, ze inni wykonują je bez problemów, popadałam w coraz większe zdenerwowanie, irytację, co oczywiście skutkowało nasileniem się ćwiczeniowych niepowodzeń. Ruszyliśmy na Wielką Sowę - bez przekonania parłam pod górę, nie dowierzając, że mogę tego dokonać - ale kiedy znalazłam się na szczycie, wróciła euforia i w cudowny sposób odzyskałam siły - zrobiłam to, co było dla mnie niewyobrażalne! Radość jednak nie trwała długo - w drodze powrotnej pomyliłam szlaki i zjechałam nie tą ścieżką, przez co musiałam sporo nadrobić trasy i kiedy dotarłam wreszcie do grupy wykonującej już kolejne zadanie, byłam solidnie zmęczona. Od tej pory nie ruszałam się w trasę bez mapy (przydała się wiele razy ;)) 
Na szczycie Wielkiej Sowy - do tej pory myślałam, że wjechanie tu na rowerze jest niemożliwe... :)
 Kolejny dzień równie wielkich emocji i ogromnego wysiłku. Tym razem po pierwszym dość stromym podjeździe Radek (trener mojej grupy) decyduje o przydzieleniu mi indywidualnych zadań - uważam ten pomysł za idealny, od tej pory robię swoje, zadania i tak są rejestrowane na Polarze i analizowane wieczorem podczas podsumowania treningów, zatem nie ma obawy, ze coś umknie uwadze trenera. Poza tym, mam przy sobie telefon, mapę (;)), wiem co mam robić i robię to bez stresu, że reszta grupy musi na mnie czekać. I choć trudno skupić się na zadaniu, kiedy tyle pięknych widoków dookoła, udaje mi się zrealizować wszystko. Przed kolacją dołączam do grupy na rozjazd po treningu - jedziemy spokojnie, równo, rozmawiamy, jest idealnie!
Trzeciego dnia mam do wykonania kolejne zadania - niestety, znowu gubię drogę i w poszukiwaniu właściwego podjazdu zapominam o wykonaniu tego, co było zaplanowane ;) Dostaję jednak dość mocno w kość, bo decyduję się na wybór trasy trudniejszej, bardziej stromej i wymagającej - nie chcę "klepać" asfaltu, nęci mnie próbowanie górskiego, kamienistego, wyboistego podłoża. Kiedy docieram do "Zygmuntówki" i spoglądam w dół na trasę, którą przed chwilą pokonałam, rozpiera mnie ogromna radość i duma. Zrobiłam to - sama!
Widok z "Zygmuntówki" - tamtędy jechałam!

Nie sposób opisać wszystkich emocji, które towarzyszyły mi podczas tych czterech wyjazdowych dni. Wielka radość i wszechogarniający smutek, euforia i załamanie, nadzieja i zniechęcenie, chęć walki i poddanie się... Łzy radości i bólu (również tego fizycznego). Wróciłam jednak zachwycona górami, rowerem, a przede wszystkim - ludźmi, których spotkałam na zgrupowaniu. Od samego początku było jasne, że mój brak umiejętności nie pozwoli na uczestnictwo w treningach z resztą grupy. Organizatorzy tak jednak dostosowali zadania dla mnie, bym mogła je wykonać (co nie znaczy, że było łatwo). Radek zrobił ze mną nawet indywidualny trening techniczny, co dało mi sporo wskazówek na przyszłość, a jednocześnie sprawiło, że wstąpiły we mnie nowe siły i motywacja do dalszego trenowania. 
Podczas indywidualnego treningu Radek dał mi cenne wskazówki - nie tylko techniczne, ale też - motywujące :) Zadbał nawet o zdjęcia z tego czasu :)
Przez cały czas, ani przez chwilę nikt na zgrupowaniu nie dał mi odczuć, że to nie jest miejsce dla mnie (a zwłaszcza na początku było wiele momentów, kiedy tak myślałam). Otrzymałam od wszystkich uczestników całe mnóstwo wsparcia, takiego zwyczajnego bycia ze mną, rozmów, wymiany informacji, wielkiej życzliwości i otwartości. I zachęty do tego, by nie ustawać, nie poddawać się, nie rezygnować. Ale też - nikt się nade mną nie litował, nie żałował moich obitych łokci, podrapanych kolan i siniaków. I chyba to było najlepsze podejście, bo sama miałam ochotę nie raz się rozkleić, kiedy po raz kolejny upadłam i uderzyłam się w to samo, skaleczone już wcześniej miejsce :) 
Wróciłam do domu ogromnie zmęczona, ale szczęśliwa. I zachwycona obozem, treningami, ludźmi, profesjonalnym prowadzeniem, miejscem... I chociaż nie udało się wykonać wszystkich zadań od trenerów (gubienie trasy i inne utrudnienia :)), nie wystartowałam w zawodach ostatniego dnia (po konsultacji z trenerem), to udało się chyba najważniejsze: próby rowerowego pokonywania górskich szlaków zachwyciły mnie i sprawiły mnóstwo radości, zyskałam dużo siły - także tej wewnętrznej - i ogromną motywację do dalszego podążania drogą kolarstwa górskiego :) Czy może być coś piękniejszego? 
Nie wiem, czy kiedyś będę się ścigać w górach - w tej chwili wydaje mi się to tak trudne, że aż niemożliwe. A z drugiej strony... jeszcze niedawno myślałam, ze wjechanie na szczyt Wielkiej Sowy jest poza moim zasięgiem... a zrobiłam to kilka razy! Zatem - wszystko jest możliwe :) Jak napisał mi Radek (kiedy dzieliłam się wrażeniami z prób wcielania w życie jego wskazówek) - "ogranicza nas tylko wyobraźnia"...

czwartek, 10 maja 2018

"Najlepsze przed Tobą!"


Za mną kolejny start rowerowy - tym razem Solid MTB w Śremie. Krótko po przebytej właśnie chorobie, zawody okazały się nie lada przeprawą: osłabiony organizm dość szybko dał znać zmęczeniem, trasa była bardzo wymagająca jak na moje możliwości, pogoda - choć piękna - także nie ułatwiała zadania: gorąco, sucho, słonecznie... W pewnym momencie przewróciłam się, boleśnie uderzając o wystający korzeń. Długo nie mogłam się podnieść, a kiedy już wstałam, trudno mi było wsiąść z powrotem na rower. Dalsza jazda była walką z bólem i coraz bardziej czarnymi myślami pojawiającymi się w mojej głowie. Kiedy w końcu dotarłam do mety, poczułam ulgę i potworne zmęczenie. Nie było fajerwerków, szalejących endorfin, entuzjazmu i zachwytów. Ten wyścig pokazał mi, że brakuje mi wielu umiejętności, a kolarstwo górskie odsłoniło kolejne, trudne oblicze. Mimo wszystko jednak - wygrałam. Walcząc z bólem, przypomniałam sobie, jak kiedyś podczas jazdy konnej spadłam, tłukąc się boleśnie: wtedy moja trenerka powiedziała, żeby jak najszybciej wsiadać na konia z powrotem -  by nie dać się zdominować lękowi i nie pozwolić, by w mojej głowie powstały bariery. To pozwoliło mi na cieszenie się konną jazdą przez długi czas, a upadki nie były już takie straszne. Tak było i tym razem: ukończyłam ten wyścig, a kiedy ból minął, ze zdwojoną energią zabrałam się do dalszych treningów. Zwyciężyłam! :)

Solid MTB Śrem i upragniona meta :)
 Prawdziwym rarytasem był dla mnie trening outdoor, organizowany przez Adrenalina Fitness a prowadzony przez Artura Kozala (FTI), który niezmiennie pozostaje dla mnie autorytetem jeśli chodzi o kolarstwo, a prowadzone przez niego zajęcia uwielbiam i chłonę w każdym calu :) I choć okazało się, że nie umiem wchodzić w zakręty, hamować, a przy próbach podjazdu w piaszczystym terenie znowu się wywracałam, byłam zachwycona :) To ogromna frajda uczyć się doskonale przy tym bawiąc - i miałam to szczęście po raz kolejny tego doświadczyć. :)

trening z Arturem - nauka wchodzenia w zakręty
Nadszedł wreszcie czas na trening z grupą biegową. Cały mój dzień był wypełniony zajęciami i kiedy zbliżał się wieczór, najzwyczajniej byłam zmęczona. Bardzo jednak chciałam spróbować biegania - dawno tego nie robiłam, a tu Pogoń za Wilkiem coraz bliżej, poza tym - czułam się dobrze, kontuzja nie dokuczała od dłuższego czasu... Postanowiłam tym razem się nie oszczędzać i - udało się! :) Interwały poszły cudownie, po pierwszych powtórzeniach złapałam równy oddech, czułam, że moje nogi pracują miękko, a całe ciało jest mocne, stabilne, ruchy są płynne, skoordynowane, harmonijne. Miałam wrażenie, ze mogę tak biec bez końca... Po całodniowym zmęczeniu nie pozostał nawet ślad. A ja wybiegłam myślami do Pogoni za Wilkiem, Biegu na Wielką Sowę, Biegu Eleganta... Wróciło przekonanie, że mogę, że się uda. Bieganie - moja miłość - pozwoliło mi na nowo wrócić do siebie, zanęciło cudownymi doznaniami, uwiodło po raz kolejny, nie pozwalając od siebie odejść. Znów stałam się najszczęśliwszą osobą na świecie :)

po treningu z AF Team :)
I na koniec... Są takie chwile i takie czynności / aktywności, kiedy czujesz niesamowitą harmonię i płynność ruchów, jedność z otaczającym światem... Kiedy jest wręcz idealnie. To na przykład jazda po gładkiej szosie, gdzie nogi pracują lekko, a ciało staje się jednością z rowerem; to bieg przez leśne ścieżki, kiedy wiesz, że jesteś tylko Ty i przyroda, oddychasz spokojnie, a poczucie wolności ogarnia Cię od stóp do czubka głowy; to galop na końskim grzbiecie, zapach końskiego potu i powiew wiatru na skórze; to moment, kiedy wspinasz się w skale, wreszcie zawisasz na samym szczycie, na końcu liny i czujesz, że cały świat jest u Twych stóp; kiedy płyniesz w otwartych wodach, a Twoje ciało przeszywa taflę jeziora, bezszelestnie, spokojnie, suniesz jak strzała... Jednym z tych magicznych momentów jest TGU (Turkish Get-Up). Pokochałam to ćwiczenie od pierwszej próby i za każdym razem, kiedy je wykonuję, czuję tę samą opisywaną wcześniej harmonię, płynność ruchów, mam wrażenie, że jest to po prostu spełnienie w każdym calu. Na tę chwilę moje ciało, umysł, emocje stają się wyciszone, skupione, spokojne. Silne. To nie tylko ćwiczenie - to jest jak... medytacja, relaks, oczyszczenie. Przesadzam? Zachęcam do spróbowania: Łukasz w LOFT Fitness jest najlepszym prowadzącym zajęcia z kettlebells - najlepszym, bo sprawia, że czuję się bezpiecznie i nie boję się ciężarów. Bo wiem, że nie stanie mi się krzywda. Próbuję zatem, wciąż przekraczam swoje granice i wiem, że mogę dużo więcej!
Wspominam słowa Rafała po ostatnim treningu: "Najlepsze przed Tobą!" - i tego się trzymam :)

zajęcia w LOFT Fitness i moje ukochane TGU (ja to ta z tyłu ;))
 

"Bo w tym życiu to nam jakoś życia ciągle mało"

Nie mówcie, że coś w życiu jest niemożliwe. Albo, że się nie da, nie uda, nie można... Ostatnie miesiące pokazują mi, że w ciągu krótkiego c...